wtorek, 19 czerwca 2012

Rozdział VI


 W piątek rano, dzień przed koncertem, siedziałam na łóżku przypatrując się plakatowi, który zajął całą ścianę i zastanawiając się czy wszystko spakowałam. Wyjeżdżaliśmy za godzinę i mieliśmy wracać w poniedziałek popołudniu. Rodzice w prezencie urodzinowym zasponsorowali mi cały pobyt we Wrocławiu, więc zebrane przez siebie pieniądze miałam na użytek własny. Weronika również się załapała. Okazało się, że Jacek, jej kolega z klasy, kupił bilet, ale mu coś wypadło w tym dniu i nie mógł jechać. Pytał się, więc znajomych, bo nie chciał by bilet się zmarnował. I tak natrafił na Weronikę, która oczywiście się zgodziła. Pozostał tylko transport. Monika powiedziała, że jedzie swoim pomarańczowym drag starem, więc mieliśmy się spotkać na miejscu. Martin zaproponował, żebyśmy zabrały się razem z nim autem i na tym stanęło. Kiedy stwierdziłam, że wszystko mam, pozbierałam się i zaniosłam to pod drzwi wyjściowe. Miałam tylko jedną, małą walizkę i torbę na ramię, na podręczne rzeczy.  Rodziców nie było. Oboje mieli dziś zmianę na rano. Zostawili mi na stole kartkę z życzeniami dobrej zabawy. Dzień wcześniej umówiliśmy się, że zostawię klucze u mamy Martina. Poszłam do kuchni, żeby jeszcze coś przekąsić przed podróżą. Przez okno zobaczyłam Martina, który wyjechał samochodem z garażu i coś w nim sprawdzał. Wzięłam szklankę z sokiem do ręki i wyszłam do niego. Było przyjemnie ciepło.
- Czołem mechaniku, jak się spało? – rzuciłam, podchodząc bliżej. Oderwał wzrok od silnika i odwrócił się do mnie.
- Wspaniale. Jestem wyspany i gotowy do jazdy. A tobie?
- Koncertowo! – wykrzyknęłam radośnie, wylewając przy okazji trochę soku na bluzkę. – No i masz. Teraz muszę się przebrać. Zaraz wrócę. Weronika powinna za chwilę być! – krzyknęłam jeszcze i wbiegłam szybko do domu. Pomknęłam do szafy, zmieniłam brudną bluzkę na błękitny T-shirt i chciałam już wrócić na dwór, kiedy mój wzrok padł na gitarę. Nie chciałam jej brać, żeby się przypadkiem nie uszkodziła. Ale teraz miałam nieodparte wrażenie, że będzie mi potrzebna. Bez namysłu chwyciłam za gryf i spakowałam ją do futerału. Rozejrzałam się ostatni raz, wyszczerzyłam zęby do moich idoli z plakatu i wyszłam, zamykając za sobą drzwi. Po drodze wzięłam walizkę, zarzuciłam torbę na ramię i wyniosłam to wszystko na zewnątrz. Tam zastałam Weronikę i Martina ze swoimi ekwipunkami obok auta oraz jego mamę. Spojrzeli zdziwieni na futerał.
- Muszę, naprawdę. Nie potrafię tego wytłumaczyć. – wymamrotałam, nie patrząc im w oczy.
- OK, na szczęście wolnego miejsca mamy dużo. – westchnął Martin. I za to go lubiłam. Nie zadawał zbędnych pytań.
- Dziękuję. – uśmiechnęłam się do niego z wdzięcznością.
- No dobra, to ładujemy manatki i w drogę. – rzuciła Weronika.
- Racja, nie ma po co czekać. – dodał Martin i zaczął pakować walizki do bagażnika. Spokojnie się zmieściły i było jeszcze miejsce na gitarę, ale wzięłam ją ze sobą na tylne siedzenie. Weronika uparła się, że chce jechać z przodu. Ja nie protestowałam, więcej miejsca dla mnie. Podbiegłam do drzwi, zamknęłam je i oddałam klucze sąsiadce.
- No to życzę wam udanej imprezy. – powiedziała i uściskała nas wszystkich po kolei. Martin miał minę męczennika, bo jego trzymała w ramionach najdłużej.
- Mamo, daj już spokój. Jedziemy tylko na parę dni. – wyjęczał i delikatnie się wyswobodził. Wsiedliśmy do samochodu i ruszyliśmy w drogę.
                                * * *                                                                    
- Beneath my skin! – darłyśmy się z Wercią, podczas gdy Martin próbował skupić się na drodze. Po godzinie od wyjazdu wyciągnęłam gitarę z futerału, rozparłam się wygodnie na tyle i grałam piosenki, które akurat wpadły mi na myśl. W takim muzycznym nastroju zbliżaliśmy się do Wrocławia. Właśnie mknęliśmy jakąś szosą, a z prawej i lewej strony były tylko drzewa. Nagle poczułam gwałtowne szarpnięcie. Pas bezpieczeństwa wbił mi się w żebra, zatrzymując mój oddech. Uderzyłam skronią o szybę i straciłam przytomność. Ocknęłam się czując zapach trawy. Nie otwierałam oczu. Wszystko mnie bolało, a najbardziej lewa ręka. Ktoś uderzył mnie w twarz.
- Proszę, obudź się. – usłyszałam błagalny głos. Chciałam tak leżeć całą wieczność, ale trzeba było wrócić do brutalnej rzeczywistości. Podniosłam jedną powiekę i ujrzałam nad sobą zaniepokojoną Weronikę. Widząc, że daję znaki życia, odetchnęła z ulgą. Usiadłam powoli i rozejrzałam się. Auto stało na poboczu, a Martin grzebał coś w silniku. Ja sama leżałam pod drzewem, w bezpiecznej odległości od szosy. Spojrzałam na Weronikę, miała tylko małą ryskę na policzku, a poza tym nic jej się nie stało. Czego nie można było powiedzieć o mnie. Podniosłam prawą rękę do twarzy, bo lewa strasznie bolała, i poczułam ciepłą ciecz na palcach. Krwawiłam, ale na szczęście słabo.
- Co się stało? – wymamrotałam, obserwując Martina, który właśnie zatrzasnął klapę i zmierzał w naszą stronę.
- Jakieś zwierzę wyskoczyło na drogę i Martin chciał zahamować, ale coś poszło nie tak i auto zatrzymało się zbyt gwałtownie. Nam nic się nie stało, ale ty miałaś mniej szczęścia. Wynieśliśmy cię z auta i zanieśliśmy tutaj, ale…
- Nie odzyskiwałaś przytomności aż do teraz. – dokończył nasz kierowca, który właśnie podszedł z wkurzoną miną. Kucnął koło mnie, wyciągnął chusteczkę z kieszeni i delikatnie wytarł mi krew z czoła. Zauważyłam, że podczas wykonywania tej czynności rysy jego twarzy momentalnie złagodniały. Uśmiechnął się do mnie ciepło. – Ale najważniejsze, że nic poważnego się nie stało. Samochód już naprawiłem, nie powinno być teraz z nim żadnych kłopotów. Możemy jechać dalej. Za 15 minut będziemy na miejscu. – podniósł się i wyciągnął do mnie rękę. Chwyciłam ją i wstałam. Zakręciło mi się w głowie i nie utrzymałam równowagi, wpadając prosto w ramiona Martina. Ten przez chwilę mnie nie puszczał, po czym postawił do pionu i spojrzał mi zaniepokojony w oczy. – Dasz radę sama iść?
- Jasne, po prostu za szybko wstałam. Dzięki. – odwzajemniłam spojrzenie. – Chodźmy już. Wrocław czeka.

środa, 6 czerwca 2012

Rozdział V


 Po spacerze, podczas którego mało się odzywaliśmy, bo Martin wciąż leczył ból głowy, znaleźliśmy się pod urzędem.
- A tak dokładnie to gdzie my mamy wejść? – spytałam, patrząc zdezorientowana na budynek.
- Spokojnie, ja wiem. Już kiedyś tam byłem. – odparł mój towarzysz i weszliśmy przez obrotowe drzwi. Po chwili staliśmy przed młodym mężczyzną w garniturze. Przemknęło mi przez myśli, że jest bardzo przystojny. Brunet, z bujną czupryną, o piwnych oczach. Z twarzy wyglądał na sympatycznego. Z uśmiechem wskazał nam krzesła, a sam usiadł na fotelu za biurkiem. Chciał zacząć mówić, gdy nagle trzasnęły drzwi. Wszyscy odwróciliśmy się w tamtą stronę. Do pomieszczenia wbiegł chłopak, na oko 16-letni.
- Przepraszam… - wydyszał. – Autobus mi uciekł… - wytłumaczył i opadł na wolne miejsce, głośno łapiąc powietrze. Zastanowiłam się kto to jest. Po czym mnie olśniło. No przecież za trzecie miejsce też była nagroda.
- Dobra, więc jesteśmy już wszyscy. Zacznę od tego, że się przedstawię. Nazywam się Kamil Sikorski i przekaże wam wasze przynależności oraz omówię szczegóły dotyczące głównej nagrody. – wyjaśnił nam, wciąż się uśmiechając. – Może nie będziemy owijać w bawełnę. Kto miał trzecie miejsce? – zapytał. Rękę podniósł wykończony chłopak. Pan Kamil sięgnął pod blat biurka i wyciągnął płytę. Była to Meteora, którą miałam już od momentu wydania. Ale zwycięzca chyba jej nie posiadał, bo zaraz podniósł się z krzesła, z radością wymalowaną na twarzy wziął album do ręki i wpatrując się w niego z uwielbieniem, usiadł z powrotem. Przyjrzałam mu się uważnie. Wyglądał na bardzo szczęśliwego . Z rozmyślań wyrwał mnie Martin, szarpiąc moje ramię.
- Karolina! Ej, teraz ty! – otrząsnęłam się i podeszłam do Sikorskiego, który trzymał już wielką tubę i koszulkę na wieszaku. Z szerokim uśmiechem ściągnęłam bluzę i ubrałam czarny trykot z żołnierzem LP na podkoszulek. Leżał idealnie. Postanowiłam, że plakat rozwinę dopiero w domu.
- To teraz nagroda główna. Rozumiem, że to ty jesteś szczęśliwcem. – spojrzał na Martina, który wyszczerzył zęby. - Reszcie mogę już podziękować. – zwrócił się do mnie i do chłopaka, który właśnie otworzył album i zaczął czytać spis piosenek. Chciałam coś powiedzieć, ale Martin mnie ubiegł.
- Karolina może zostać? Bo to do niej należy drugi bilet. – powiedział.
- Jasne, skoro tak ustaliliście. Oczywiście, zostań. Ale pan może już iść. – rzekł do chłopaka. Ten wstał, popatrzył na nas z lekką zazdrością w oczach, pożegnał się i wyszedł. Obserwowałam go do momentu, aż  zamknął drzwi. Kiedy odwróciłam się z powrotem, na biurku ujrzałam po dwa bilety i bransoletki, dzięki którym mieliśmy wejście za kulisy. Otworzyłam szeroko oczy, a na moich ustach zagościł promienny uśmiech. Oto moja przepustka do spełnienia marzeń. Linkin Park, nadchodzę.