W piątek rano,
dzień przed koncertem, siedziałam na łóżku przypatrując się plakatowi, który
zajął całą ścianę i zastanawiając się czy wszystko spakowałam. Wyjeżdżaliśmy za
godzinę i mieliśmy wracać w poniedziałek popołudniu. Rodzice w prezencie
urodzinowym zasponsorowali mi cały pobyt we Wrocławiu, więc zebrane przez
siebie pieniądze miałam na użytek własny. Weronika również się załapała.
Okazało się, że Jacek, jej kolega z klasy, kupił bilet, ale mu coś wypadło w
tym dniu i nie mógł jechać. Pytał się, więc znajomych, bo nie chciał by bilet
się zmarnował. I tak natrafił na Weronikę, która oczywiście się zgodziła.
Pozostał tylko transport. Monika powiedziała, że jedzie swoim pomarańczowym
drag starem, więc mieliśmy się spotkać na miejscu. Martin zaproponował, żebyśmy
zabrały się razem z nim autem i na tym stanęło. Kiedy stwierdziłam, że wszystko
mam, pozbierałam się i zaniosłam to pod drzwi wyjściowe. Miałam tylko jedną,
małą walizkę i torbę na ramię, na podręczne rzeczy. Rodziców nie było. Oboje mieli dziś zmianę na
rano. Zostawili mi na stole kartkę z życzeniami dobrej zabawy. Dzień wcześniej
umówiliśmy się, że zostawię klucze u mamy Martina. Poszłam do kuchni, żeby
jeszcze coś przekąsić przed podróżą. Przez okno zobaczyłam Martina, który
wyjechał samochodem z garażu i coś w nim sprawdzał. Wzięłam szklankę z sokiem
do ręki i wyszłam do niego. Było przyjemnie ciepło.
- Czołem
mechaniku, jak się spało? – rzuciłam, podchodząc bliżej. Oderwał wzrok od
silnika i odwrócił się do mnie.
- Wspaniale.
Jestem wyspany i gotowy do jazdy. A tobie?
- Koncertowo! –
wykrzyknęłam radośnie, wylewając przy okazji trochę soku na bluzkę. – No i
masz. Teraz muszę się przebrać. Zaraz wrócę. Weronika powinna za chwilę być! –
krzyknęłam jeszcze i wbiegłam szybko do domu. Pomknęłam do szafy, zmieniłam
brudną bluzkę na błękitny T-shirt i chciałam już wrócić na dwór, kiedy mój
wzrok padł na gitarę. Nie chciałam jej brać, żeby się przypadkiem nie
uszkodziła. Ale teraz miałam nieodparte wrażenie, że będzie mi potrzebna. Bez namysłu chwyciłam za gryf i spakowałam ją do futerału. Rozejrzałam się ostatni raz,
wyszczerzyłam zęby do moich idoli z plakatu i wyszłam, zamykając za sobą drzwi.
Po drodze wzięłam walizkę, zarzuciłam torbę na ramię i wyniosłam to wszystko na
zewnątrz. Tam zastałam Weronikę i Martina ze swoimi ekwipunkami obok auta oraz
jego mamę. Spojrzeli zdziwieni na futerał.
- Muszę,
naprawdę. Nie potrafię tego wytłumaczyć. – wymamrotałam, nie patrząc im w oczy.
- OK, na szczęście
wolnego miejsca mamy dużo. – westchnął Martin. I za to go lubiłam. Nie zadawał
zbędnych pytań.
- Dziękuję. –
uśmiechnęłam się do niego z wdzięcznością.
- No dobra, to
ładujemy manatki i w drogę. – rzuciła Weronika.
- Racja, nie ma
po co czekać. – dodał Martin i zaczął pakować walizki do bagażnika. Spokojnie
się zmieściły i było jeszcze miejsce na gitarę, ale wzięłam ją ze sobą na tylne
siedzenie. Weronika uparła się, że chce jechać z przodu. Ja nie protestowałam,
więcej miejsca dla mnie. Podbiegłam do drzwi, zamknęłam je i oddałam klucze
sąsiadce.
- No to życzę
wam udanej imprezy. – powiedziała i uściskała nas wszystkich po kolei. Martin
miał minę męczennika, bo jego trzymała w ramionach najdłużej.
- Mamo, daj już
spokój. Jedziemy tylko na parę dni. – wyjęczał i delikatnie się wyswobodził.
Wsiedliśmy do samochodu i ruszyliśmy w drogę.
* * *
- Beneath my skin! – darłyśmy
się z Wercią, podczas gdy Martin próbował skupić się na drodze. Po godzinie od
wyjazdu wyciągnęłam gitarę z futerału, rozparłam się wygodnie na tyle i grałam
piosenki, które akurat wpadły mi na myśl. W takim muzycznym nastroju
zbliżaliśmy się do Wrocławia. Właśnie mknęliśmy jakąś szosą, a z prawej i lewej
strony były tylko drzewa. Nagle poczułam gwałtowne szarpnięcie. Pas
bezpieczeństwa wbił mi się w żebra, zatrzymując mój oddech. Uderzyłam skronią o
szybę i straciłam przytomność. Ocknęłam się czując zapach trawy. Nie otwierałam
oczu. Wszystko mnie bolało, a najbardziej lewa ręka. Ktoś uderzył mnie w twarz.
- Proszę, obudź
się. – usłyszałam błagalny głos. Chciałam tak leżeć całą wieczność, ale trzeba
było wrócić do brutalnej rzeczywistości. Podniosłam jedną powiekę i ujrzałam
nad sobą zaniepokojoną Weronikę. Widząc, że daję znaki życia, odetchnęła z
ulgą. Usiadłam powoli i rozejrzałam się. Auto stało na poboczu, a Martin
grzebał coś w silniku. Ja sama leżałam pod drzewem, w bezpiecznej odległości od
szosy. Spojrzałam na Weronikę, miała tylko małą ryskę na policzku, a poza tym
nic jej się nie stało. Czego nie można było powiedzieć o mnie. Podniosłam prawą
rękę do twarzy, bo lewa strasznie bolała, i poczułam ciepłą ciecz na palcach.
Krwawiłam, ale na szczęście słabo.
- Co się stało?
– wymamrotałam, obserwując Martina, który właśnie zatrzasnął klapę i zmierzał w
naszą stronę.
- Jakieś
zwierzę wyskoczyło na drogę i Martin chciał zahamować, ale coś poszło nie tak i
auto zatrzymało się zbyt gwałtownie. Nam nic się nie stało, ale ty miałaś mniej
szczęścia. Wynieśliśmy cię z auta i zanieśliśmy tutaj, ale…
- Nie
odzyskiwałaś przytomności aż do teraz. – dokończył nasz kierowca, który właśnie
podszedł z wkurzoną miną. Kucnął koło mnie, wyciągnął chusteczkę z kieszeni i
delikatnie wytarł mi krew z czoła. Zauważyłam, że podczas wykonywania tej
czynności rysy jego twarzy momentalnie złagodniały. Uśmiechnął się do mnie
ciepło. – Ale najważniejsze, że nic poważnego się nie stało. Samochód już
naprawiłem, nie powinno być teraz z nim żadnych kłopotów. Możemy jechać dalej.
Za 15 minut będziemy na miejscu. – podniósł się i wyciągnął do mnie rękę.
Chwyciłam ją i wstałam. Zakręciło mi się w głowie i nie utrzymałam równowagi,
wpadając prosto w ramiona Martina. Ten przez chwilę mnie nie puszczał, po czym
postawił do pionu i spojrzał mi zaniepokojony w oczy. – Dasz radę sama iść?
- Jasne, po prostu
za szybko wstałam. Dzięki. – odwzajemniłam spojrzenie. – Chodźmy już. Wrocław
czeka.