sobota, 8 grudnia 2012

Rozdział XXV

 Szczęście, szczęście, jeszcze raz szczęście. Ostatnio tak wiele razy doświadczyłam tego uczucia. Jestem żywym dowodem na to, że marzenia jednak się spełniają. Jedna, prosta, a zarazem tak znacząca decyzja o wyruszeniu na koncert, odwróciła moje życie o 180 stopni. Było nawet lepiej niż mogłam sobie wyobrazić. Nie tylko wysłuchałam i zobaczyłam na żywo swoich idoli. Zakochałam się z wzajemnością w jednym z nich i jechałam z nimi w trasę koncertową. Czego chcieć więcej? Prawdopodobnie niczego. Na tą chwilę miałam wszystko. Na tą chwilę, bo przecież nie wiadomo co się może stać. Życie jest jak mecz piłki nożnej. Możesz być do niego przegotowany po wielu treningach i nie wygrać. Ale równie dobrze możesz wyjść na murawę ze świadomością kiepskiej formy i strzelić decydującą bramkę w najmniej spodziewanym momencie. Czasami wystarczy ułamek sekundy, żeby odwrócić losy całego spotkania. I tak samo w życiu. Dosłownie chwila może wszystko spieprzyć lub zaważyć nad sukcesem. Usiadłam zamyślona na brzegu łóżka. Jak zwykle, gdy wszystko za bardzo układało się po mojej myśli, zaczynały targać mną wątpliwości. Taka już moja natura, nie poradzę. Zamiast się cieszyć, ja rozważam ‘co by było gdyby’. Wpatrywałam się w odrętwieniu w walizkę przy moich stopach, do której wrzucałam zawartość swojej szafy. W trasę musiałam wziąć o wiele więcej rzeczy i ubrań. Z rozmyślań wyrwało mnie pukanie.

- Proszę. – powiedziałam automatycznie. Do pokoju zajrzała moja mama. Kiedy zobaczyła, że przerwałam swoją wcześniejszą czynność, podeszła i usiadła obok mnie.

- Jesteś pewna? Tego właśnie chcesz? – zapytała, patrząc w tym samym kierunku co ja, czyli na moją nagrodę w postaci ogromnego plakatu Linkin Park. Chociaż wyraziła się bardzo ogólnikowo, ja wiedziałam o co jej chodziło. Po minucie przerwałam ciszę.

- Tak. Jeszcze nigdy w życiu nie byłam bardziej pewna swojej decyzji. – odpowiedziałam stanowczo i uśmiechnęłam się. Mimo wszystkich wątpliwości, tak właśnie było.

- Dobrze. Wiedz zatem, że będę cię wspierać. Osobiście uważam, że nawet może ci się udać. W końcu wiem, że talent to ty posiadasz. – odwróciła głowę w moją stronę i obdarzyła mnie dumnym spojrzeniem.

- Dziękuję. – przytuliłam się do niej, czując, że będzie mi brakowało jej obecności przez ten czas.

- A ten no… Chester. Macie się ku sobie? – spytała, a ja parsknęłam śmiechem.

- Nie! W żadnym wypadku. To znaczy… Ja go bardzo lubię, ale nie. – zerknęłam ukradkiem na plakatowego Mike’a.

- Aa, rozumiem. Bardziej interesuje cię ten drugi. – to było raczej stwierdzenie, niż pytanie. Musiała zauważyć moje spojrzenie.

- Noo… - nie zdążyłam powiedzieć nic więcej, bo z głębi domu usłyszałam, jak ktoś krzyczy moje imię i po chwili drzwi otworzyły się ponownie. Tym razem ujrzeliśmy w nich zaniepokojonego Chestera.

- Karolina… Martin z Mikiem się biją. – wydyszał.

- CO?! – nie patrząc na nic, poderwałam się na równe nogi i popędziłam na zewnątrz. Zanim jeszcze znalazłam się przed domem, usłyszałam krzyki. Z narastającym strachem popchnęłam gwałtownie drzwi wyjściowe i wtedy czas jakby zwolnił tempa. Wstrzymałam oddech. Nie mogąc się ruszyć, obserwowałam jak Martin uderza Mike’a, a ten powoli się przewraca. Wyciągnął rękę, by zamortyzować upadek i przy zetknięciu z ziemią, pod wpływem ciężaru jego ciała, ugięła się w nienaturalny sposób. Serce zatrzymało mi się na parę sekund, gdy do moich uszu dobiegł przeraźliwy krzyk bólu Mike’a. Najstraszliwszy dźwięk rozrywający duszę na milion kawałeczków. I wtedy świat się odblokował. Czas ruszył z kopyta, serce zabiło tak szybko i mocno, jakby chciało wyrwać się z mojego ciała, a ja sama wystrzeliłam z miejsca. Ze łzami w oczach opadłam na kolana obok jęczącego Mike’a, który leżał na brudnej ziemi. Chwyciłam w swoje dłonie jego zdrową rękę, a on spojrzał na mnie tak jakoś półprzytomnie.

- Koncerty… cholera… boli. Jak ja będę grał na gitarze…? – mamrotał pod nosem, a uścisk jego dłoń znacznie się wzmocnił.

- Spokojnie, będzie dobrze. Karetka… DZWOŃCIE PO KARETKĘ! –wydarłam się, podnosząc jednocześnie głowę. Dopiero teraz zwróciłam uwagę co się w około dzieje. Zauważyłam mamę znikającą w domu, pewnie biegła po telefon. Za to niedaleko nas rozgrywała się ciekawa scena. Wkurzony Chester przyparł Martina ramieniem do boku autokaru i wykrzykując jakieś słowa, uderzał go raz za razem z pięści w twarz, aż w końcu ujrzałam cieniutką stróżkę krwi, cieknącą po brodzie. Rob właśnie do nas podszedł i kucnął po drugiej stronie Mike’a, a reszta dopingowała Benningtona.

- Jak tam, trzymasz się? – spytał Rob. Shinoda skinął tylko głową. – To może być coś poważnego. Nie znam się, ale możliwe, że będziemy musieli odwołać koncerty.

- Nie! – Mike podniósł się gwałtownie do pionu, przy czym przez jego twarz przebiegł okropny grymas bólu. Lewa ręka, ta prawdopodobnie złamana, zwisała bezwiednie wzdłuż jego boku i opierała się o trawę. Bałam się nawet na nią spojrzeć.

- Ale Mike… przecież nie będziesz mógł grać. Ani na gitarze, ani na keyboardzie. Jak chcesz to zrobić? – Rob zaniepokoił się gwałtowną reakcją kolegi. Ten tylko odwrócił się w moją stronę i wlepił we mnie swoje czekoladowe oczy.

- Mamy Karolinę. – oznajmił takim tonem, jakby znalazł odpowiedź na wszystkie pytania dręczące ludzkość.

- Ale…

- Cicho, słuchaj. – przerwał Bourdonowi, który już chciał coś powiedzieć. – Prawdopodobnie wsadzą mi rękę w gips, co nie przeszkodzi mi w śpiewaniu. Pozostaje gitara i keyboard. Jak już wiemy, Karolina potrafi dobrze grać na gitarze, więc tu też nie ma problemu. W końcu miała z nami koncertować, po prostu mnie zastąpi. Teraz tylko klawisze.

- Eee… w tym też jestem niezła… - szepnęłam, patrząc na biedronkę, która właśnie usiłowała wdrapać się Mike’owi na nogę.

- Serio?! – obaj spojrzeli na mnie wielkimi oczami.

- No tak. Na keyboardzie gram od małego, na gitarze od kilku lat. – uświadomiłam im. Właśnie zorientowałam się, jak wielką odpowiedzialność biorę na swoje barki. Gdyby nie ja, musieliby zawiesić na jakiś czas działalność koncertową, a tym samym zawiedliby fanów.

- No to świetnie! Mike, ty to masz nosa. Wiedziałeś w kim się zakochać. – palnął Rob, a my parsknęliśmy śmiechem. Wtedy usłyszałam jakiś głośny jęk i odwróciłam się. Martin uwolniony z kleszczy Chestera, osunął się na ziemię. Był w opłakanym stanie.

- Cholera… - wstałam szybko, zostawiając Mike’a pod opieką perkusisty, podbiegłam tam i odciągnęłam Chaza od mojego przyjaciela. Mimo wszystko wciąż uważałam go za swojego przyjaciela, nie wiem jak on. Podbite oko, krew płynąca z nosa i rozcięcia na policzku. Miał zamknięte oczy i oddychał szybko.

- Nie musiałeś tego robić. – zwróciłam się do wokalisty, kucając i wyciągając z kieszeni chusteczkę.

- Wiem, ale nie umiałem się powstrzymać. Nikt nie będzie bił mojego kumpla! – wpienił się ponownie Chester.

- To lepiej do niego idź. – spojrzałam po nich wszystkich, którzy stali wokół, sugerując wzrokiem, że mają zostawić mnie samą z Martinem. Poszli. Powoli zaczęłam wycierać zakrwawione oblicze. Nagle podniósł powieki i chwycił mnie mocno za nadgarstek. Zbyt mocno. Ze strachem obserwowałam jak jego oczy wodzą w szaleńczym tempie po mojej sylwetce, by w końcu skupić się na twarzy.

- Nie rób tego, nie jedź z nimi. Zostań ze mną… - mówił nieskładnie. Zatkało mnie.

- Ale Martin, to już ustalone. Poza tym ja chcę jechać. – próbowałam mu to uświadomić, ale do niego nic nie docierało. Wpatrywał się we mnie intensywnie.

- Ja cię kocham… Kocham! Rozumiesz?! Nie rób mi tego! 


- Nie mogę, przepraszam! – chciałam wstać. Wtedy rozbrzmiała syrena i karetka podjechała pod dom.

________
MASAKRA! Przepraszam Was za ten rozdział. Wiem, że to co tu powypisywałam się kupy dupy nie trzyma, ale jakoś tak wyszło ;c No, mam nadzieję, że jakoś to przeżyliście ;p